Wywiad miesiąca z Tomaszem Tomaszewskim

O sensie fotografowania, sensie życia i poszukiwaniu czegoś Ostatecznego w obrazie. 

Jest nam szczególnie miło zaprosić na rozmowę, z Tomaszem Tomaszewskim – wybitnym fotografem, wieloletnim współpracownikiem National Geographic, którego zdjęcia znalazły się w zbiorach najlepszych fotografii tego magazynu. Wykłada fotografię  w Polsce, USA, Niemczech i Włoszech. Jego publikacje takie jak: „Cyganie polscy” (1982), „Współcześni Żydzi polscy” (1993) czy „W poszukiwaniu Ameryki” (1994) zyskały duży rozgłos na całym świecie. Odznaczony Brązowym Medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis. Uczestnik wielu wystaw. Zaangażowany w rozwój fotografii. Twórca Akademii Fotografii Tomasza Tomaszewskiego – miejsca, które dla wielu stało się odkryciem fotografii na nowo. 

Jak to się stało, że fotograf z socjalistycznego kraju, w którym za rolką filmu stało się w foto-optyce w kolejce, przedostał się ze swymi fotografiami na zachód i zaczął współpracę z tamtejszymi redakcjami? Czy było to ciężki proces? Ja sobie wręcz tego nie wyobrażam…

Nie stawiam sobie celów, uważam to za niemądre. Jeśli ktoś wytycza sobie jakiś cel, prawdopodobnie nie dojdzie nigdzie dalej.  Myślę raczej o drodze, o kierunku, ale w czasach, o których teraz mówimy, nie miałem jednak takiej świadomości. Możemy nazwać to raczej instynktem, może wrodzonym oporem przed kłamstwem, w którym byłem po uszy zanurzony. Żyłem w systemie, z którym nie potrafiłem i nie chciałem się utożsamić. Czułem, że to jest jakiś obcy byt i że ja z tego bytu muszę się za wszelką cenę wyzwolić. Używałem do tego celu różnych środków. Przede wszystkim dostałem się do Związku Polskich Artystów Fotografików i chyba byłem wtedy nawet najmłodszym jego członkiem. Przedstawiłem niepokorny materiał. Nie wiem, czy wcześniej artyści pokazywali takie rzeczy jak interwencje milicji na Pradze, alkoholików, nędzę społeczną… Ja to wszystko zaprezentowałem Komisji Artystycznej w formie telewizorów. Zbudowałem skrzynki, które przypominały pudełkowy telewizor i zdjęcia włożyłem do środka. Wyjmując pojedyncze obrazy, imitowałem program telewizyjny, który różnił się zasadniczo od tego wyświetlanego oficjalnie. Szalała cenzura, więc takie obyczajowe treści można było obejrzeć właściwie tylko w ten sposób, w sztucznym telewizorze. Związek (ZPAF – przy. Redakcji) był czymś przypominającym Kanę Galilejską. Zamieniał wirtualne pieniądze na pieniądze prawdziwe. Mogłem wystawiać rachunki. Przede wszystkim dysponował biblioteką, z której członek Związku mógł pobierać albumy, zabierać je do domu i analizować.  Ja to robiłem.  Brałem więc książkę, oglądałem ją wielokrotnie, zaznaczałem pięć najlepszych fotografii, zapisywałem sobie strony. Dawałem ją następnie mojemu przyjacielowi, który był inteligentnym człowiekiem i prosiłem, aby on również w tej książce znalazł 5 najlepszych zdjęć.  Po czym spotykaliśmy się i godzinami rozmawialiśmy o tym, które zdjęcia są tymi najlepszymi pięcioma. Tak długo rozmawialiśmy, aż osiągnęliśmy zgodę.  Żartując oczywiście, stosowaliśmy najróżniejsze chwyty od przekupstwa, aż po groźby czy szantaż. Kilkakrotnie próbowałem go przekupić, obiecując dwie rolki filmu, jeśli przyzna mi rację i uzna wybrane przeze mnie zdjęcie… Groziłem, że powiem jego mamie, że pali papierosy… On odwzajemniał się tym samym. To była fascynujące rozmowy, która uczyły nas analizy, czytania fotografii i odpowiedniej argumentacji. Próbowaliśmy rozwikłać tajemnicę, co mianowicie czyni ze zwykłego zdjęcia obraz uniwersalny. To wszystko nauczyło mnie edycji, czyli wybierania najlepszych zdjęć. Dzisiaj zajmuje mi to ułamek sekundy, żeby zdecydować, co jest fotografią, a co pozostaje zwykłym zdjęciem. Obrazkiem i jedynie prostym dowodem na to, że jakaś rzecz istnieje i jak wygląda. Korzystając z biblioteki ZPAF-u, nabierałem jeszcze większego przekonania, że żyję w świecie, który jest dla mnie nie do zaakceptowania.

Może to dziwne, ale mam podobne odczucia, gdy oglądam zdjęcia tych, którzy fotografują humor. To rodzaj fotografii zarezerwowany dla najbardziej inteligentnych. Można fotografować anegdotę, ale humor? To bardzo trudne. Na świecie jest może trzech czy czterech fotografów, którzy potrafią ilustrować humor. Są tysiące fotografów, którzy fotografują anegdotę. Anegdota jest jednak tylko anegdotą i zdjęcie daje jedynie dowód bystrości widzenia, dostrzegania związków między rzeczami, przedmiotami czy ludźmi. Tylko niewielu sięga po absolut, jakim jest humor. Popatrzmy na obrazy Elliotta Erwitta, który podobno fotografuje psy, a okaże się, że to opowieść o nas. O człowieku.  Nie o psie…

Powróćmy do pytania. Uczyłem się języka angielskiego i próbowałem poznawać ludzi, którzy przyjeżdżali do nas z zachodu. Byli wtedy dla mnie jakimś objawieniem. Może ja to dość naiwnie odbierałem, ale czułem jakąś czystość ich duszy. Brak zakłamania. Ogromne zaangażowanie. Wtedy odkryłem słowo photojurnalism. Etykę zawodową. Sprawy, które w Polsce w ogóle nie występowały. Nikt o tym nie mówił. Była jakaś szlachetność w ich postępowaniu. Imperatyw prawdy. Rozmowy z dziennikarzami zagranicznymi nie tylko dotyczyły spraw wzniosłych. Mówiliśmy też i o tym, że wykonaną pracę należy dobrze opłacić. Kiedy mówili, za ile ich zdjęcia są kupowane… Ja te dolary przeliczałem na złotówki i od razu sięgałem po alkohol. Był to okres, w którym rozpoznałem tę unikalną przyjemność w spożywaniu tego napoju i kultywuję tę umiejętność, którą doprowadziłem nieomalże do perfekcji. Dawniej kierowałem się w stronę wina – zwłaszcza czerwonego. Myślę, że jestem dawno już po habilitacji, ale później przyszły problemy z nadciśnieniem i proszki, które zażywałem, nie współgrały z winem. Przerzuciłem się więc na Single Malt. To jest whisky, ale uzyskiwana  z innej receptury. To wyjątkowy alkohol, który 40 lat temu sprzedawano w aptekach na terenie Szkocji i Anglii na recepty. Lekarze traktowali Single Malt jak środek przeciw infekcjom czy też psychicznym zaburzeniom. Jeśli człowiek zapędził się w jakiś mrok, lekarz przypisywał butelkę takiego trunku i pobierało się go w aptece. Szklaneczkę należy wypić bez dodawania wody, a już broń Boże lodu, bo Malt dostaje wtedy  szoku termicznego i zabija coś, co się również z niego pobiera, ale innym zmysłem – węchem. Podobnie jest przecież z winem czerwonym. Dobre Bordeaux takie powyżej 8 lat, powinno się pić we wnętrzu, w przeciwnym razie nadmiar tlenu pozbawia go części uroku. Tak sobie myślę, że może, zamiast rozmawiać o fotografii, o której nic mądrego powiedzieć się nie da, porozmawiajmy może o czymś, co ma głęboki, poważny sens… Jeżeli więc nie o alkoholu to może o…

O pasji?

O pasji! Porozmawiajmy o pasji. Trzeba w sobie odkryć pasję i ją wszelkimi możliwymi sposobami pielęgnować. Jeśli pasja umiera, staje się człowiek bezużytecznym, niepotrzebnym jak zdmuchnięta przez kogoś świeca. Pasja jest bardzo ważna. Zdjęcia wykonywane z poczucia obowiązku, nigdy nie zamienią się w fotografie. To musi być coś, co się kocha, czym się przejmuje. Coś, co się traktuje z ogromnym zaangażowaniem, ale także ze współczuciem dla bohatera naszego obrazu. Ten obraz musi posiadać nienaganną formę. Czyli ważna jest umiejętność kadrowania. Wycinania z rzeczywistości, która nas otacza tego najistotniejszego momentu. Mówię o fotografii jako o obrazie, który reprezentuje coś w rodzaju nienagannej harmonii. Harmonii nie osiągnie się poprzez wtłaczanie w obraz nieskończonej ilości elementów. Dlatego jest też bardzo niewiele albo może wcale nie ma zdjęć, które przejdą do historii, tej ostatecznej, które są wykonane obiektywami szerokokątnymi. W nich jest po prostu za dużo elementów. Ten idealny stan, o którym mówię i którego poszukuję, osiąga się odwrotnie. Nie poprzez pakowanie elementów do obrazu, ale poprzez eliminowanie wszystkich tych elementów, które są niepotrzebne i osiągnięcie takiego stanu, w którym z obrazu nie można już nic usunąć. To jest proces dokładnie odwrotny. Nie dużo, tylko mniej. Wszystko, co nie prowadzi do tego wrażenia nadzwyczajnej harmonii, powinno być z obrazu eliminowane. Trzeba się zbliżyć, zmienić kąt widzenia, zmienić kierunek patrzenia i usuwa się elementy destrukcyjne. To jest pewna sztuka, którą można posiąść i jest w tym wielka odpowiedzialność nauczyciela. Dzisiaj ciągle uczą fotografii osoby bez żadnego przygotowania w tej kwestii. To wynika przede wszystkim z tego, że w Polsce nie ma szkół, które mogłyby wykształcić takich przyszłych nauczycieli fotografii. Panuje chaos. Do mnie przychodzą osoby, które przeżyły różne warsztaty, szkółki niedzielne i to, co oni mówią, przeraża mnie.  Za nim się to uda „odkręcić” i postawić człowieka na właściwe tory upływają tygodnie. Czasami jest to niemożliwe…

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Nurtuje mnie jedna kwestia. Czy na Pańskie warsztaty – lub do Akademii zgłaszają się ludzie, którzy uprawiają rodzaj fotografii zbliżony do tego, który uprawia Pan, czyli fotografię reportersko-podróżniczą? 

Dla mnie to nie ma znaczenia. Studenci boją się tego, że będę kierował ich tylko w jedną stronę. Tłumaczę, że jeśli ktoś potrafi mnie zaskoczyć, fotografując martwe głazy, to bardzo proszę! Po pierwsze, pod warunkiem, że ja nie będę oglądał kamieni. Że jeżeli już, to ten kamień ma być tak sfotografowany, że ma reprezentować wszystkie kamienie świata. Po drugie, raczej w ogóle nie powinien się kojarzyć z kamieniem. To jest jeden z największych sekretów fotografii. Dojście do umiejętności odbierania rzeczom ich potocznego, pierwotnego znaczenia. Patrzy się na coś, o czym się arogancko myśli, że wszystko się o tym wie, a tutaj nagle przychodzi człowiek i tak to sfotografuje, że ta sama rzecz, staje się zupełnie czymś innym. To tylko przekonuje nas do tego, że jedna rzeczywistość po prostu nie istnieje. Fotografia jest innym sposobem myślenia. Raczej mówię im o tym, żeby nie popadali w ciemne, mroczne przestrzenie, w ślepy kąt, z którego nie ma wyjścia, tylko dlatego, że fotografują pejzaż, a ktoś powiedział im, że to banał. Fotografujcie kwiaty, góry, lampy uliczne albo psie kupy na trotuarze – to nie ma kompletnie żadnego znaczenia, czym się zajmujecie, ponieważ przed wami, ktoś to już sfotografował. Nie chodzi więc dzisiaj o to, co my fotografujemy. Jeśli w ogóle o coś chodzi, to raczej jak inaczej jesteśmy w stanie to pokazać. Proszę sfotografować komin w taki sposób, żeby do głowy mi nie przyszło, że ja patrzę na komin. Niech to będzie fallus, cokolwiek, ale nie komin, ponieważ ja wiem, jak wygląda komin. Kiedy ludzie zrozumieją tę prostą myśl, przynoszą magiczne wręcz obrazy. Kompletnie magiczne!!!  Przestają się bać siebie, są zachwyceni, bo ten korek tkwi w nich. Każdy z was widzi inaczej i spróbujcie zrobić z tego dobry użytek – tak im mówię. Gdybym postawił szklankę z wodą na stole i dał dziesięciu osobom ten sam aparat z tym samym obiektywem, powstałoby 10 różnych zdjęć. Dzieje się tak dlatego, że postrzeganie przefiltrowane jest przez naszą wiedzę lub jej brak, przez wiarę lub brak tej wiary. Oczywiście mam tu na myśli wiarę w wartości. Na końcu zaś przez nasze doświadczenie. Nie możemy być tacy sami, ponieważ te trzy elementy każdy z nas ma inne. Nie mamy dostępu do tego samego doświadczenia, więc nie możemy być tacy sami. Ja lubię dramatyczne zdjęcia – najchętniej sfotografowałbym obciętą głowę, a przychodzi ktoś, kto fotografuje mgłę i jest w stanie  nirwany, kiedy powstaje taki obraz. Zadaniem nauczyciela nie jest przekonanie ucznia do własnej wizji czy do własnych omamów i własnych szaleństw, tylko wydobycie z ludzi ich oryginalnych zdolności, a nawet szaleństw i zrobienie z tego czegoś pożytecznego. 

Mówię do nich – nie oczekujcie, aby nauczyciel był artystą, a zwłaszcza wizjonerem. Będę was namawiał, żebyście nie byli nowocześni  i to jest dla nich szokujące. Bo z drugiej strony mówię studentom, że postęp bierze się negacji. Rozpoznajcie jakiś porządek, zanegujcie i zaoferujcie coś nowego. Jednocześnie myślę, że będę ich jednak głównie namawiał do powrotu do źródeł, sam będąc jak archeolog  dążący do odkrycia praobrazu. Cytuję im Herberta, który do aktorów w szkole teatralnej napisał takie zdanie – „Płyńcie pod prąd w stronę źródła, bo z prądem płyną śmieci”.  To jest bolesne i bardzo głębokie. Należy iść w kierunku źródła, tego praobrazu. To nie dotyczy przypadku geniusza. Jeśliby wyłuskałbym z grupy, którą się zajmuję geniusza, to poprowadziłbym go w zupełnie inną stronę, chociaż nie sądzę, aby potrzebował wskazówek, lub też ich się słuchał. Przywarą geniusza jest to, że mało wie o czymkolwiek. Na ogół geniusz zajmuje się czymś bardzo wąskim, niszczy istniejące struktury, bo nawet nie wie, że takie istnieją, przewraca wszystko do góry nogami, oferując nowy porządek. „Kto ma, temu będzie dane” nie jest świadectwem początku galilejskiego kapitalizmu, lecz jednym z najstarszych sformułowań koła szczęścia, które w socjologii znane jest pod nazwą „efektu Mateusza”. Kto może, na tego spływa dalsza możność. Naszym obowiązkiem jest chronić takich ludzi i dostarczać im wszystkiego, co potrzebują, aby mogli skupić się jedynie na nowej, nieodkrytej jeszcze treści.

Wszystkich innych namawiam na niebywałą pokorę i też na trud. Skomplikowane jest płynąć pod prąd. Płynąc z prądem płynie się z większością i czuje się bezpiecznie. Zło polega na tym, że dopływa się tam, gdzie dopływają wszyscy. I na końcu z tego pożaru, jakim jest życie, kiedy przekraczamy tę magiczną liczbę czterdziestu przeżytych lat, wówczas zaczynamy się spieszyć, mając wrażenie, że większość jest już za nami. Ci, którzy nie odważyli się iść pod prąd, nie wyniosą z tego pożaru nawet pogrzebacza. Trzeba raczej szukać ocalenia z rwącego nurtu czasu, aby nie znaleźć się niepostrzeżenie w bezpańskiej kulturze masowej jako karykatura przeciętności.

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

No tak, ale, jak ci, którzy pójdą pod prąd, mają sobie radzić z trudami życia? Wiemy, jak wyglądało życie wielkich ludzi. Szli pod prąd, ale świat ich nie rozumiał. Ich życie było ciężkie. Co robić, by mieć siłę i odwagę?

Najprostszą odpowiedzią na to, wręcz trywialną i zahaczającą o banał jest, aby nigdy nie rezygnować ze swoich pragnień. Nigdy, pod żadnym pozorem, nie ugiąć się pod ciężarem nacisków i terroru opinii publicznej. Aby mieć, może nie sukces, ale satysfakcję  z własnego życia, trzeba zadbać o kilka elementów. Jednocześnie. To nie są naczynia połączone. To raczej oddzielne menzurki, o które musi się dbać, aby w żadnej z nich, nigdy nie zabrakło zawartości. To jest tak jak w małżeństwie. Musimy dbać o wszystkie rzeczy, ale nie koniecznie na tym samym poziomie. Menzurki stoją obok siebie, a naszym zadaniem jest nie doprowadzić do wyschnięcia, do samego dna, żadnej z nich. W jednej może być więcej, w drugiej mniej, ale w każdej musi być. Jeśli w którejś z nich wyschnie, pozostaje rozwód albo wanna z ciepłą wodą i żyletka Polsilver. Trzeba być opiekunem, osobą dbającą, zapewniającą byt. Trzeba być przyjacielem, a z przyjacielem rozmawia się o takich rzeczach, których nie powiedziałoby się żonie. Umieć kreatywnie zaskakiwać. Trzeba być też dobrym kochankiem.  Przyjaźń jest czymś innym niż miłość i namiętność. Trzeba być jednym i drugim. Jeżeli cokolwiek z tego umrze, to się z takim związkiem zapewne pożegnamy. Tak samo jest w tej drodze przez życie. Ja myślę, że takie wartości jak zaangażowanie, należą do najważniejszych cech. Człowiek zaangażowany wystawia sobie świadectwo jako ten, który bardzo poważnie traktuje rzecz, jaką się zajmuje. Dla mnie człowiek zaangażowany jest synonimem kogoś, kto ceni wartości, a również takim, który nadaje im cenę. To niezwykle ważna cecha. Wytrwałość, czyli pracowitość też jest ważna. Przewrotny umysł powiedziałby, że praca jest domeną ludzi głupich, ale ja zauważyłem, że wykonywanie czynności, którą się kocha, jest innym rodzajem bólu. To inny wysiłek. Ja uwielbiam wychodzić na zewnątrz, aby zrobić fotografie. Wychodzę i przypominam Stwórcy, jak dobrym człowiekiem byłem przez ostatni tydzień i proszę o możliwość dostrzeżenia czegoś w taki sposób, co pozwoli mi urosnąć w swych własnych oczach. Ważna jest uczciwość, rzetelność i wartości, które się wyznaje, ponieważ jestem zdania, że dzisiaj każda fotografia, którą się robi, bardziej wystawia świadectwo temu, kto stał za obiektywem, niż temu, co jest przedmiotem zdjęcia. Mnie najczęściej to, co jest na fotografii, nie interesuje, bo ja to już gdzieś, kiedyś widziałem. Natomiast interesuje mnie wówczas, gdy zostało sfotografowane tak, że ja nie wiem, czym to tak naprawdę jest, a przede wszystkim wtedy, gdy prowadzi mnie do jakiejś refleksji. Zdjęcie, które nie wywołuje refleksji, może być krótkotrwałym, bajkowym doświadczeniem, ale bardzo płytkim. Po chwili zapomnę o nim. Sprawi mi wizualną radość, ale jeśli nie nakarmi mojego umysłu, to zapomnę o takiej fotografii. Fotografia to socjologia i musi rozpocząć się od zrozumienia pojęć oraz zjawisk socjologicznych. A więc musi zacząć się od wiedzy na temat zagadnienia, nad którym chce się pracować, od weryfikowania własnych teorii, aby nie wywołać wrażenia, że mamy do czynienia z pustymi obrazami, które niczego nie zgłębiają, nie prowadzą do żadnej refleksji. Żyję w przekonaniu, że nie ma innego dobra, prócz tego, że się je czyni, a więc nie-próżnowanie może być początkiem wszystkich cnót. Jedna linijka dziennie wykształci artystę, codzienne wyrzeczenie, ascetę. Jedna fotografia dziennie stworzy fotografa. Innymi słowy, robi się to, co się umie a umie się tylko to, co się nieustannie powtarza i ćwiczy. 

Naprawdę nie ma takich zdjęć, które Pana zadziwiają!?

Zdarzają się ciągle rzeczy nadzwyczajne. Modlę się cały czas o to, aby nie wykryto jakiejś reguły, która umożliwiałaby wykonywanie wyłącznie najlepszych fotografii na świecie. Wówczas należałoby się zająć natychmiast czymś innym. Jednym z argumentów, dlaczego w ogóle warto fotografować, jest to, że zajmujemy się bardzo tajemniczym medium, o którym nic tak naprawdę nie wiemy. Wydaje nam się, ale to jest pozór. Nie wiemy dlaczego, jedno zdjęcie działa na nas tak, że nie możemy się z niego wydobyć i serce bije, a łzy się pchają do oczu, mamy suche gardło i nie mamy czym oddychać, a drugie przechodzi przez nas jak eter, nie zostawiając w nas żadnego echa. 

Ta tajemnica trzyma mnie przy życiu. To jest niesamowite wyzwanie, wyjść w ten świat i przynieść z niego obraz, który wywołał takie reakcje. Takie zdjęcia się pojawiają! Na szczęście jest ich bardzo niewiele. W związku z tym mogę powiedzieć, że zajmuję się rzeczą elitarną. Próbowano zdyskredytować znaczenie słowa elita, a mnie wydaje się to jedną z większych zbrodni, ponieważ to, co ludzkość otrzymała dobrego, otrzymała właśnie od elity. Te najlepsze rzeczy, jakie dostaliśmy od cywilizacji, dostaliśmy jedynie od elity. Ja szanuję wszystkich ludzi, ale też jestem doświadczony i nie będę oczekiwał od osoby nie wykształconej, aby przedstawiła mi teorię strunową czy nową teorię chaosu. Będę raczej oczekiwał, że geniusz wykryty na uniwersytecie zaproponuje mi coś nowego. Elita jest w moim rozumieniu określeniem niezwykle pozytywnym. Myślę, że fotografia należy do bardzo elitarnego medium. Ma wiele ułomności, wiele słabości, ale ma także wiele wspaniałych cech, wśród nich jest wiele tajemniczych i nieodkrytych i to mnie zachwyca… 

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Kilka lat temu, natknąłem się na zdjęcia, które mnie pozytywnie zszokowały. Zdjęcia były dla mnie mocne, ponieważ kadry były dopracowane, to co zawierały ta tematyka to po prostu rewelacja i jeszcze do tego czarno-biała forma, duży kontrast, ostrość i. Byłem pod wrażeniem. Te zdjęcia we mnie zostały. Jadąc do Pana na dzisiejszą rozmowę, postanowiłem sprawdzić, bo tak mi się wydawało, że to były Pana zdjęcia. Chodziło o zdjęcia z rybackiej wioski w Afryce Zachodniej. 

Pan wie jak się wedrzeć do mojego serca – tak czuję…

Nie mam takiego zamiaru – usiłuję tylko w niezgrabny sposób zwrócić uwagę, że dla mnie ważny był wybór narzędzia do realizacji tych zdjęć. Narzędzia, które umożliwiło wykonanie ich w takiej, a nie innej formie. To świadczyło o maksymalnym profesjonalizmie. Sony RX 1 z obiektywem 35 mm Zeissa… Pełna klatka w kompaktowej obudowie i jakie zdjęcia. Proszę opowiedzieć o swoich narzędziach, o ich wyborze. 

Nie ma jednego aparatu, który byłby na tyle uniwersalny, żeby mógł sprostać wszystkim gatunkom fotografii. Najważniejsze pytanie, jakie należy sobie postawić to: co chcemy przekazać? Zaczynam od treści. Nie od formy. Forma powinna podążać po treści, a nie odwrotnie. Jeśli uznam, że mam coś ciekawego do przekazania fotografując pejzaż, to nie będę, używał Sony RX 1 z obiektywem 35 mm, bo moje góry będą wielkości główki od szpilki. Nikt ich nawet nie dostrzeże. Jeżeli uznam, że treścią mojego materiału będzie zachwyt nad renesansową architekturą i jadę do Włoch, to nie będę fotografował super szerokokątnym obiektywem. Raczej wezmę aparat większego formatu z dłuższą ogniskową i skupię się na detalach, tak ważnych w architekturze. Jeśli fotografuję człowieka, który ze mną współpracuje i mogę go posadzić na fotelu i zapalić światło, użyję aparatu z możliwie najlepszym obiektywem standardowym lub portretowym, który będzie stał na statywie. Moim obowiązkiem będzie tylko wyczarowanie magicznego światła, które z prostego zdjęcia uczyni fotografię. Ustalenie perfekcyjnej głębi ostrości i poczekanie na moment, na gest, aby twarz wyrażała jakąś myśl. Nie ma uniwersalnego aparatu. Ja lubię kilka w zależności od tego, co będzie przedmiotem mojej fotografii. Wśród gatunków, jakie uprawiam, jest także gatunek, któremu nadano oddzielną nazwę street photography. Nie wiem dlaczego – to jakaś głupota, ponieważ to co prawda zdjęcia zrobione na ulicy, ale żeby im przypisywać jakąś szczególną jakość? Najczęściej to zdjęcia bardzo powierzchowne, bo fotograf, robiąc je na 1/250 sekundy, nie jest w stanie, wejść w żadną interakcję  z nikim. Nie jest w stanie niczego się dowiedzieć o fotografowanych ludziach. Ludzie go nie interesują, tylko obraz. Interesuje go, żeby ustawić ich na scenie w odpowiednim układzie. Trudność polega na tym, aby zaaranżować to w odpowiednio magiczny sposób. Jeżeli taki fotograf wyjdzie na ulicę, zwłaszcza do ludzi, którzy nie lubią się fotografować, to przecież nie wyjdzie z Hasselbladem… Nie zdąży zrobić pierwszego zdjęcia, kiedy już mu ten aparat zabiorą lub zniszczą. Wiedząc, co będzie przedmiotem mojej intrygi wizualnej, dobieram odpowiednie narzędzie do tego. Są aparaty, które lubię bardziej, są takie, które nie odpowiadają mi estetycznie, mimo że są doskonałej jakości i takich nie będę używał.  Nie lubię Canona na przykład, nie lubię tej obłości, zawsze używałem sprzętu Nikona.

 Myślałem, że tylko ja tak mam, że aparat powinien mi odpowiadać także wizualnie….

Ten przedmiot,  który będzie się używać, trzeba lubić i poznać do takiego stopnia, żeby nie przywiązywać do niego żadnej uwagi. Tak jak powiedział Bresson, że jego Leica była przedłużeniem, nawet nie tyle ręki, ile o wiele bardziej, jego oka. On działał intuicyjnie. Skupiać trzeba się na ostatecznym momencie, celu naszych zdjęć, a nie na sprzęcie.

Ja używam kilku aparatów. Do zdjęć ludzi, którzy mnie najbardziej interesują, ale ludzi, którzy ze mną kooperują, ludzi, przed którymi ja nie muszę się ukrywać, i nie muszę językiem ciała uzyskiwać zgody na fotografowanie, czyli w sytuacjach, gdzie wielkość aparatu nie ma znaczenia, używam aparatów Sony, które osiągnęły najwyższą jakość. Jako zawodowy fotograf staram się używać przedmiotów, narzędzi, które są najwyższej jakości. Nie używam aparatów Panasonic, bo nie mam przekonania do tego, że firma Panasonic osiągnęła szczyt technologiczny. Mam przekonanie, że to właśnie ludzie w Sony stworzyli przedmiot niemalże doskonały i tak rzeczywiście jest. Uważam nawet, że posunięto się za daleko. Problemem dzisiejszej fotografii cyfrowej jest nadmiar informacji, która jest w tych naszych obrazach. Żeby zrobić zdjęcie o charakterze metafory, powinniśmy zmusić odbiorcę do tego, aby on się zaczął czegoś domyślać. Potrzebujemy niedopowiedzeń, a tu mamy do czynienia z nadmierną ilością szczegółów. Jeśli coś jest małym sekretem, natychmiast nabiera dodatkowej wartości. Więc te niedoskonałe zdjęcia analogowe działały na nas w ten sposób, że nie dawały nam pełnej informacji. Wielu rzeczy musieliśmy się domyślać. Była pewna intelektualna intryga, wywołana wizualną niedoskonałością. Wolna przestrzeń dla naszej wyobraźni. Dzisiaj wszystko widzę z niesamowitą precyzją. Zabity został ten element domysłu. Jakiejś tajemnicy. Nie mniej jednak do zdjęć ludzi, którzy mnie akceptują i ja nie muszę ukrywać inwazyjnego, agresywnego przedmiotu, jakim jest jedna z Alf Sony i dużego obiektywu, który mam, używam właśnie takiego sprzętu. Robię zdjęcia i nie straszę sprzętem ludzi, ponieważ oni chcą mieć mnie przy sobie.

Zupełnie inaczej jest, jeśli wchodzi się w środowisko, gdzie wymagana  jest nadzwyczajna dyskrecja, już nie mówiąc o sytuacjach niebezpiecznych. Tam, gdzie ludzie agresywnie reagują  na to, że się ich fotografuje. Wówczas nie wchodzę z dużym aparatem. Mam mały Sony RX 1, który uważam za aparat doskonały. To fenomenalny obiektyw zrobiony przez Zeissa, z migawką centralną, zaprojektowany do pełnoklatkowej, cyfrowej matrycy, jaką ten aparacik wielkości kompaktu, posiada. Pracuje bezgłośnie. Wygląda jak nieporozumienie. Człowiek na mnie patrzy i pierwsze reakcja w 100% jest następująca – „o kolejny gość, któremu się w życiu nic nie udało. No przecież tym plastikiem małym, zabaweczką, nie może mi zrobić żadnej krzywdy.” Mój aparat jest jeszcze obity, wytarty, oklejony. Wzbudza uczucie współczucia. Ludzie mi współczują. Pytają – „Jak Ci możemy pomóc? Jesteś już taką biedą, że aż po prostu łzy wyciska widok tego twojego aparatu.”

Jest także inny doskonały aparat, Leica Q. Ma ona fenomenalny obiektyw 28 mm, na większość moich potrzeb jednak trochę za szeroki. Gdyby taka Leica Q miała ogniskową 35 mm, wymiotłaby wszystkie tego typu aparaty z rynku. 

 

Jest Leica M, którą też posiadam. To jest aparat do zadań specjalnych. Zdjęcia wykonane Leicą, aparatem dalmierzowym są innymi zdjęciami. To wynika z zupełnie innej filozofii pobierania takich zdjęć, kiedy się ma dalmierz. Otóż jak biorę Leicę do ręki, to przychodzę do domu po 10 godzinach pracy i mam naświetlone 15 zdjęć. Jak biorę w tej samej sytuacji Sony, to mam naświetlone 550 zdjęć. Na mój mózg działa to w ten sposób, że jak podnoszę Sony do oka, wydaje mi się, że patrzę na coś, co jest atrakcyjne, ale nie mam pewności, że to jest na tyle ciekawe, żeby zrobić zdjęcie. Kiedy zobaczę przez wizjer to samo, to pierwsza informacja, jaka dociera do mojej głowy, jest taka – o Boże! Ta sytuacja się jeszcze bardziej poprawiła! Jest jeszcze ciekawsza w wizjerze i naciskam migawkę. 

Kiedy mam ze sobą dalmierz. Patrzę… Sytuacja jest ciekawa, ale chyba jeszcze nie na tyle intrygująca, aby powstała fotografia. Przykładam do oka przezroczyste szkiełko wizjera, który jest w Leice i w dalszym ciągu widzę dokładnie to samo, co widziałem przed chwilą, używając oka. Patrzę przez transparentne szkło. Nie ma tego elementu, który wyzwoliłby w moim mózgu tyle emocji, że – o Boże, nagle zobaczyłem coś innego. Widzę to samo, więc w dalszym ciągu nie naciskam na spust. Kiedyś, kiedy pracowałem dla Geographic – było nas w redakcji trzech, którzy głównie używali aparatów Leica. My przywoziliśmy najmniejszą ilość naświetlonych rolek. Koledzy przywozili półtora tysiąca rolek z każdego materiału. Gilles Peress naświetlił 2200 rolek filmu, kiedy robił materiał w Ameryce Łacińskiej, ja naświetlałem 600 rolek, no raz 800, przy materiale o Cyganach. To jest właśnie wynikiem tego, że dalmierz to aparat, który zmusza do niebywałej koncentracji i też do krytycznego oglądu świata, na który patrzymy. Trzeba dostrzec coś magicznego. Coś, czego się wcześniej nie widziało. Coś, co wywoła emocje. Ja muszę poczuć impuls w kilku miejscach mojego ciała. Mogą być to oczy. Zachwyt dla oczu. Może być to suchość w gardle, czy szybsze bicie serca. Może być skurcz brzucha. Jeżeli nie czuję nic, to oznacza to, że patrzę na coś, co nie zasługuje nawet na to, aby zostało zapisane na karcie. Co niby nic nas nie kosztuje, ale upokarza mnie, że czyni ze mnie bezmyślną maszynkę  do naciskania migawki. 

Moją najbardziej wyrafinowaną ofertą edukacyjną jest wyjazd jeden na jednego. Gdzie ja z taką osobą jadę w miejsce, które wybieram ze względu na jego zainteresowania. Miejsce bezpieczne, gdzie nie zabiją nas tylko dlatego, że jesteśmy biali lub bogaci i z taką osobą fotografuję. Jestem zawsze z tyłu, coś podpowiadam, na coś zwracam uwagę. Nie mówię, na co ma patrzeć, ale kieruję, czasami półsłówkami.  Efektem takiego wyjazdu, który z reguły trwa tydzień, w jego przypadku jest 5000 – 7000 zdjęć. W tym samym czasie ja przywożę 500. Nie dlatego, że on ma priorytet, tylko dlatego, że mnie trudno jest zmusić do tego, abym nacisnął migawkę, tylko po to, aby zapisać kolejne, nikomu niepotrzebne zdjęcie. Tych zdjęć jest za dużo po prostu. 

Tak więc nie ma aparatu idealnego, acz są aparaty, z którymi odbyłbym podróż dookoła świata, ale to tylko dlatego, że wiem, co zamierzam fotografować! Przede wszystkim zaś wiem, czego bym nie fotografował. Moje zainteresowanie jest tak zawężone, że potrzebuję maksymalnie trzech obiektywów. Do sytuacji zbiorowych gdzie mam dużo osób, maksymalną ogniskową jest 28 mm. Obiektyw 24 mm, który jest najbardziej popularny, jest według mnie niezwykle niebezpieczny, bo oddala drugi plan, czyniąc go nieważnym, a ponieważ konstruuję zdjęcia w wielu planach, to dla mnie drugi i trzeci plan są tak samo ważne, jak ten plan pierwszy. Dwudziestka czwórka czyni te drugie i trzecie plany, zbyt małymi. Trzeba zbyt długo patrzeć, aby zrozumieć co się tam dzieje. Więc ja unikam tego obiektywu. Dla mnie najszerszym obiektywem jest 28 mm.  

Do 90 procent zdjęć, które wykonuję, wystarcza mi obiektyw 35 mm, który ma cechę rozpoznaną przez większość fotografów, a mianowicie to, czy z góry się tym obiektywem fotografuje, czy z dołu, można uzyskać efekt standardu, czyli 50 mm, lub czegoś szerszego. Wynika to z tego, że obiektyw 35 mm, reprezentuje kąt widzenia oka w pionie, podczas kiedy standard, reprezentuje kąt widzenia oka w poziomie. Cudownym obiektywem – tym trzecim, mógłby być standard, ale ja nie dorosłem do tego obiektywu. Zawsze marzyłem, aby kupić sobie najlepszy obiektyw na świecie. Jest taki, wyprodukowany przez Leicę – APO Summicron 50 mm f/2, który kosztuje tyle, że boję się nawet wymienić tej liczby, żeby nie dostać teraz, tutaj, zawału serca. To jest obiektyw w kategorii rzeczy ostatecznych. Doskonały. On rzeczywiście niczego nie zmienia. Nie jest specjalnie ostry, nie może być przecież ostrzejszy niż rzeczywistość, na którą się patrzy. Ta rzeczywistość super ostrych obiektywów jest sztuczna, nieprawdziwa. Obiektyw ten nie ma żadnych aberracji, zwłaszcza chromatycznej. To jest ideał. To jest to, co mi odpowiada. To, co mi nie odpowiada, to jego wymagająca ogniskowa. Żeby móc fotografować pięćdziesiątką, trzeba być po prostu fenomenalnym fotografem. Trzeba otrzeć się o geniusz  Cartier Bressona. Ostatecznie jednak nabyłem ten obiektyw drogą jakiejś niesamowitej, piętrowej intrygi. Wymieniłem wiele rzeczy, aby móc go kupić. Jakbym miał wsiąść do pociągu i jechać dookoła świata to po cichu, do tylnej kieszeni, nikomu o tym nie mówiąc, zabrałbym ten obiektyw. Jednak taki trzeci obiektyw, to byłoby obok 28 mm i 35 mm, coś delikatnie dłuższego. Po to, żebym mógł zrobić, dobrze wyglądający portret. Do tego idealnie nadaje się obiektyw 70 czy 75 mm. Wiec głównie z tymi trzema bym podróżował, no ale ponieważ traktuję moją pięćdziesiątkę jako doświadczenie religijne, no to gdzieś w tylnej kieszonce bym ją miał. Na wszelki wypadek…

Panie Tomaszu. Na Pańskich zdjęciach dzieje się życie. Ludzie zajęci są swoimi sprawami, rozmawiają ze sobą lub wchodzą ze sobą w różne interakcje, ale nie patrzą się w Pana kierunku. Nie patrzą się w kamerę. Wygląda to tak, jakby Pana tam nie było. Czapka niewidka? Jak to się robi?

Ludzie komunikują się na wielu poziomach. Poziom werbalny jest moim zdaniem poziomem najmniej wiarygodnym. Nawet osoba niewykształcona wie, że słowem można ją zaczarować. Spotyka kogoś dobrze wykształconego i ten będzie jej coś tam opowiadał barokowymi zdaniami i w końcu ją przekona. Ludzie boją się słów, intuicyjnie czując, że wymyślono je, aby ukryć nasze myśli. Boją się, że wbrew swojej woli, zostaną nakłonieni do czegoś, czego normalnie by nigdy nie zrobili. Ludzie mają wykształcone inne narzędzia. Pewne zmysły. Nie wiem nawet jak to nazwać, ale posiadają coś, co chroni ich przed błędami i pozwala błyskawicznie wyczuć, czy sytuacja, z którą mają do czynienia, jest fałszywa, czy jest prawdziwa. Zbliżając się do ludzi, fotograf wysyła komunikat, który zawarty jest w oczach, uśmiechu, mowie ciała. Ten komunikat trudno jest zafałszować. Jeśli w głębi swojego serca uważa się, że jest się złodziejem, że kradnie się zdjęcia, to tak naprawdę, jest się złodziejem i ludzie to błyskawicznie wyczują. Wyczują niebezpieczeństwo i fałsz, niezależnie od szerokości uśmiechu, jaki nosi się na ustach. Jeśli wchodzi się w środowisko nieżyczliwe i ma się w sobie spokój i pewność co do tego, że robi się rzecz dobrą, to oni również mają to narzędzie i odczytają ten komunikat. Zaakceptują tego fotografującego. Trzeba przekonać się do tego. Matką wszystkich cech jest odwaga. Odwaga wewnętrzna, dotycząca tego, czym ja się zajmuję. Ja o sobie myślę pozytywnie. Traktuję siebie jak listonosza, który pojawia się gdzieś, pobiera informacje od człowieka czy grupy ludzi i dostarcza tę informację innej grupie ludzi. To jest rodzaj dobra. Trudno jest mówić, że się jest człowiekiem szczęśliwym, jeśli się jakiegoś dobra po sobie nie pozostawia. Póki nie mogę rozdawać pieniędzy, to rozdaję wiedzę i rozdaję zdjęcia. Publikuję je po to, żeby ludzie przeżyli refleksję i choć odrobinę się skorygowali w swoim życiu, konfrontując się z inną rzeczywistością, analizując te obrazy. 

Wchodząc w środowisko, które jest dla mnie nieżyczliwe, jestem spokojny i tak się też zachowuję, mając przekonanie o tym, że działam pozytywnie. To początek drogi do sukcesu. Następnym aspektem jest to, że robię to w sposób otwarty i to w sposób taki, że widać po mnie, że wiem, co robię i że się na tym znam. Dla tych ludzi jest to sygnałem, że mają do czynienia z zawodowcem. Jeżeli osoby, które nie lubią się fotografować, miałyby się zgodzić na to, że ktoś miałby im zrobić zdjęcie, to chyba oczywiste jest to, że wolą się zgodzić na zdjęcie wykonane przez zawodowca, bo z tego przynajmniej będzie dobra fotografia. Lepsze to, niż dać zgodę komuś, kto jest jak liść osiki, kto nie wie za bardzo, co ma ze sobą zrobić, czy ma po schodach wejść na górę, czy też zejść na dół i nie gwarantuje żadnego, dobrego ostatecznego efektu. Co z tego, że zgodzą się na zdjęcia, jeśli mają do czynienia z kompletnym amatorem, który z tych zdjęć nic dobrego nie zrobi. Jest to nałożenie na siebie, kilku rzeczy równocześnie. Pewnych trików socjotechnicznych. Ja mam uśmiech na twarzy, ale to nie jest uśmiech sztuczny. Ja nie udaję nikogo, kim nie jestem. Nie konfabuluję. Nie opowiadam im bajek, tylko przychodzę i mówię od razu, jak jest. Mówię, że jestem zawodowym fotografem, że robię książkę, że pracuję nad długoterminowym materiałem, że mnie to bardzo interesuje. Jak oni mnie obserwują i widzą to moje zaangażowanie, że po pięciu minutach jestem mokry z przejęcia, tym na co patrzę, to oni dochodzą do wniosku, że chyba nie są takimi zwykłymi, pospolitymi osobami. Tak jak myśleli o sobie do tej pory. Tu jednak przychodzi gość, który ma twarz – no może nie najpiękniejszą, ale taką, po której widać, że ma jakieś myśli. Jest ubrany nie w zniszczone szmaty. Nie mam na sobie garnituru Armaniego, ale nie jestem brudny. Staram się mówić do nich z szacunkiem i bez wulgaryzmów. Nie zniżam się do ich sposobu komunikacji, tylko staram się zachować poziom dyskusji. Nie chcę upodobniać się do ich zachowań, nie chcę być takim samym cwaniaczkiem, jak oni czasami bywają. Jestem ciągle tą samą sobą, nie przypochlebiam się na potrzeby sytuacji. To wszystko sprawia wrażenie, że mają do czynienia z kimś wiarygodnym. Nie próbuję ich na nic namawiać. Nie tłumaczę, że robię to dla siebie. Mówię im od razu, jak rzecz się ma. Czasami odmawiają, ale to mi się zdarza bardzo rzadko. Może to źle brzmi, ale tak jest. 

Jest tylko właściwie jedno miejsce, z którego musiałem się ewakuować. I zrobiłem to tak, jak dżentelmen to zrobić powinien. Nie biegłem do tyłu, tylko odwróciłem się i spokojnie odszedłem. Było zbyt niebezpiecznie. Popełniłem błąd, bo wzrokiem odarłem z godności człowieka. Upokorzyłem mężczyznę, który poczuł się straszliwie dotknięty i chciał się ze mną bić, a ja nawet chętnie bym to zrobił – muszę przyznać. Uczyłem się samoobrony, różnych chwytów i dałbym sobie pewnie z nim radę. Chętnie temu łobuzowi zrobiłbym krzywdę, ponieważ on z zimną krwią męczył zwierzę, czego nie akceptuję. On je dręczył, a ja oczami, obdarłem go z godności. Patrząc na niego, wysłałem mu sygnał, że jest skończonym dupkiem. On szukał satysfakcji, chciał się bić, ale problem polegał na tym, że stał na tle czterdziestu znajomych. Ja bym zrobił mu krzywdę, ale zabiliby mnie ci pozostali.  Nie darowaliby mi tego. Wiedząc, co mnie czeka, odwróciłem się i odszedłem. To jest jednak tylko, jedno takie miejsce.

Ooo. Pewnie gdzieś w Afryce?

Nie. Zdarzyło się to w Transylwanii… Widzi Pan. Byłem w miejscach, gdzie zwątpiłby Pan w człowieczeństwo. Naprawdę! I wyszedłem stamtąd bez żadnej szramy. Strzelali do mnie, przeżyłem całą masę innych, przykrych rzeczy, ale właściwie wszędzie pozwalali mi fotografować. Nie robię żadnych magicznych zaklęć – jestem po prostu sobą. Przede wszystkim wysyłam komunikat, że to na co patrzę, jest szczególne. Jest rzadkie, wyjątkowe, uprzywilejowane, że mam do czynienia z sytuacją daleką od banału i że mnie się to podoba. No może, nie „podoba”. Może fascynuje. Więc ludzie ostatecznie pozwalają mi wejść w niesamowite miejsca.

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

 

No właśnie. Jak wybiera Pan miejsca kolejnych działań?

Ludzie często mówią, że wokół się nic nie dzieje. Na ogół jednak to nie dzieje się w ich głowach. Wszędzie się coś dzieje. Wystarczy, że człowiek przyjrzy się danej rzeczy w sposób pokorny i długo. Odkryje rzeczy niebywałe. Fotograf zawodowy, mądry fotograf, odpowiednio nawiguje sobą i jeśli jest zainteresowany żywiołem, emocjami, ludźmi to nie jedzie na Pustynię Błędowską, gdzie po tygodniu zobaczy pierwszą żywą istotę – jakiegoś zagubionego żuka. Szuka miejsc, w których rzeczy chcą się wydarzyć. Proszę przeanalizować życiorysy fotografów, którzy osiągnęli duży sukces. Mój przyjaciel Alex Webb, nie zrobił przecież żadnych zdjęć na pustyni. Nie fotografuje niedostępnych gór. Jedzie do Turcji, gdzie na ulicy jest kotłowisko. Milion osób przechodzi obok. Jedzie do Stambułu, gdzie o czwartej po południu jest 26 stopni i rozmawia się z Panem Bogiem, dziękując mu za ten cudowny klimat. Wszyscy są porozbierani, weseli, pełni życia. Nie jedzie do deszczowej Irlandii, gdzie wszyscy się pochowali w domach, bo jest wilgotno, nieprzyjemnie i wieje zimny wiatr. Jeśli oczywiście, ktoś fotografuje przedmioty lub gdy nie interesują go emocje, może w małym pozbawionym życia miasteczku, w którym nie chce się nic wydarzać, poszukać czegoś wyjątkowego – na przykład rutyny. Przyglądając się temu, co ludzie, którzy tam mieszkają, wykonują rutynowo. Rutyna też jest źle pojmowana przez większość z nas. Rutyna ma pejoratywne znaczenie w powszechnym odbiorze.  Ja myślę o niej dokładnie odwrotnie. Jeśli miałbym się zbliżyć do jakiegoś człowieka i określić  jego osobowość, to głównie będę zainteresowany tym, co ten człowiek wykonuje rutynowo. Bo jeśli on robi to rutynowo, to znaczy, że to jest w jego życiu czymś prawdziwie ważnym. Bardziej go to określi, niż jak sfotografuję go na jednorazowym wystąpieniu podczas demonstracji na ulicy przeciwko jedynej słusznej partii. Może nawet będzie to dla mnie satysfakcjonująca obserwacja, ale go precyzyjnie nie określi. Określi go to, co on na co dzień, rutynowo wykonuje. To daje świadectwo, kim on jest. Będąc mądrym, trzeba sobie po prostu pomóc i kierować się tam, gdzie znajdziemy to, co nas interesuje. Mnie interesują emocje, więc jak jadę przez świat, to zrobię od czasu do czasu zdjęcie pejzażu, ale nie zapamiętuję tego faktu. Zaskakuje mnie to, dopiero jak patrzę na ekran komputera. Boże! Gdzie ja byłem!? Co mi się stało z głową, że ja zrobiłem taką klatkę? Niektóre mi się nawet podobają, ale ja to robię jako ktoś inny. Szukam emocji. Więc szukam miejsc, w których ludzie dbają, chronią, pielęgnują i czasami też walczą o swoją tożsamość. Zajmuję się takimi osobami, dla których świat nie był specjalnie łaskawy…

No tak. Odwiedza Pan rozmaite miejsca. Przeszedł Pan inicjację VooDoo… 

Przeszedłem inicjację w miejscu, z którego VooDoo się wywodzi. Właściwie z wioski, od której to wszystko się zaczęło. To jest w Beninie. Byłem świadkiem nieprawdopodobnego doświadczenia. Dzięki temu pozwolono mi w tej wiosce przez kilka godzin fotografować. Nie byłem sam, byłem zależny, więc po tych paru godzinach pojechaliśmy jeszcze do króla, który powiedział, że po inicjacji jestem już jednym z nich i mogę mieć tam dom i żonę. Odparłem, że muszę to przemyśleć i wyjechałem do Europy. 

To niesamowite miejsce, magiczne kompletnie… Szamani! Nie potrafię się z tym uporać do tej pory. Po tym, co mnie tam spotkało, nie jestem pewny, co o tym myśleć. Chyba oni byli tymi prawdziwymi szamanami… Takimi, którzy wdarli się do mnie do środka i tyle wiedzieli o mnie… A  uderzali tylko skorupkami o ziemię, kamykami o kamień i rzucali kawałek niteczki z nadzianymi na nią muszlami. Robiąc to, mówili, jaki jest mój problem… Ja nie mam na szczęście przerażającego sekretu, niczego złego nie zrobiłem, ale była jedna sprawa, której jakoś z braku czasu, nie dopilnowałem właściwie. Tak, ot jedna niezałatwiona sprawa, z którą się źle czułem. Oni właśnie o niej mi powiedzieli. Od razu. Doznałem szoku. Ale mój przypadek, to nic, w porównaniu do osoby, która razem ze mną przeszła tę inicjację. Ja byłem trzecim białym człowiekiem w tej wiosce. Ona była czwarta. Wydobyli z jej duszy straszną tajemnicę. Po prostu straszną, z która ona przyjechała, nie chcąc się z nikim nią dzielić. Po kilku minutach wyłuskali tę tajemnicę… Ona doznała takiej traumy, że przestała mówić. Przez cztery dni nie mieliśmy z nią żadnego kontaktu. Musieliśmy rezerwować bilety, zmieniać trasy, a ona nie mówiła. Cztery dni była martwa… 

A więc dopuszcza Pan jako fizyk z wykształcenia, istnienie sił nadnaturalnych?

Nie mam z tym żadnego problemu. Często doświadczam rzeczy niewyobrażalnych i jestem tym zachwycony, przejęty. Nie musi to być fotografia. Liczy się doświadczenie. Nie ilość przeczytanych książek. Nawet ilość świętych ksiąg, które jest się w stanie udźwignąć pod dwoma ramionami. To nie wyda świadectwa, o tym, kim się jest. O tym, kim się jest, decyduje doświadczenie, a jeszcze bardziej określi, to kim się jest, umiejętność odczuwania współczucia. To jest to, co prowadzi do najlepszej fotografii. 

No właśnie. Podziwiam Pana za to, że stworzył Pan swój świat, świat wypełniony twórczością, tę pracownię, Akademię Fotografii i skupia wokół siebie mnóstwo ludzi. Do tego potrzeba mocy. Rozglądając się po pracowni i widząc lepszy sprzęt audio, domyślam się, że jednym z pozytywnych bodźców jest dla Pana muzyka. 

Myślę, że fotograf nie będzie dobrym, jeśli w jego życiu muzyka w ogóle nie występuje. Poszedłbym chyba dalej i stwierdzić muszę, że nie może to być, byle jaka muzyka. Fascynuję się jazzem. Do muzyki poważnej prawdopodobnie nie dorosłem. W jazzie fascynuje mnie to, że jest on niepowtarzalny. Nie ma dwóch nagrań jazzowych, w których muzykom udałoby się zagrać identycznie. Więc ja mam do czynienia z czymś absolutnie elitarnym. Jednostkowym. Jak Keith Jarrett został zaproszony do La Scali, aby zagrać koncert, to ten koncert już nigdy nie będzie takim samym koncertem. Być może ktoś tam zagra jego koncert, ale będzie to zupełnie co innego. To pierwszy aspekt. Drugi jest taki, że jest to coś tak radosnego, że czyni mnie lepszym. Dzięki takim doświadczeniom wszystkie moje zmysły zaczynają wznosić się ku górze, nie ku ciemności tylko ku światłu, czyli ku życiu. Zależy mi na tym, aby słuchać muzyki, która czyni mnie radosnym. A jeszcze bardziej, gdy czyni mnie lepszym. Ta radość ze słuchania wynika także z mojego wykształcenia. 

Muzyka to czysta matematyka. Proszę zwrócić uwagę na to, że muzyka i słowo pochodzą ze zbiorów ograniczonych. Ciągle liczę na to, że pojawi się ktoś, kto tego nie wie i zaoferuje nam coś, czego my nie jesteśmy w stanie wymyślić, bo mamy zbyt sformatowane mózgi. W tym kontekście fotografia jest bardziej fascynującym medium, bo ona czerpie z nieskończoności. Dźwięk towarzyszy mi cały czas. Są utwory tak zobowiązujące, że po prostu chcę ich słuchać. Mam kolumny zaprojektowane przez siebie. W tym pomieszczeniu gdzie rozmawiamy, uzyskanie właściwego dźwięku jest wielkim wyzwaniem. Mój zestaw gra nieźle i jak siadam w rogu trójkąta równoramiennego i zamykam oczy, to nie tylko jestem w stanie rozpoznać scenę, gdzie, który instrument stoi i jak głęboko, ale przy niektórych, dobrych nagraniach, a nie ma ich wcale tak dużo, jestem w stanie dostrzec barwę dźwięku. Kolor dźwięku. I to jest nirwana. To przenosi w stan nadzwyczajny. Ma się do czynienia z czymś absolutnym. Czymś, czego nie można nazwać. Obcowanie z takim absolutem nie tylko w muzyce bardzo podnosi na duchu. Zadaję sobie pytania przeczące całej tej przyczynowo-skutkowej teorii ewolucji. Co się dzieje, że taki kompozytor siada i komponuje utwór. Dlaczego taki malarz maluje renesansowy obraz. Często proponuję moim uczniom i studentom, aby przejechali się do Florencji i odwiedzili Galerię Uffizi. To nie Luwr w Paryżu, gdzie na hektarach powierzchni, pomiędzy dziełami przeciętnymi, znajdują się absoluty. Tymczasem w takiej małej Galerii Uffizi, nie ma miejsca na przeciętność. Tam jest tylko ostateczność. Dlatego mamy Syndrom Stendhala. Stendhal pisarz, który pojechał do tej galerii i po dwudziestu minutach, konfrontując się z tymi dziełami – zemdlał. Nie z braku powietrza, czy z gorąca. Od nadmiaru emocji. Tam ma się przed sobą ostateczność, a obok wisi druga ostateczność. I obok trzecia ostateczność. Pierwsza refleksja jest taka – gdzie ja w ogóle jestem w tym kontekście? Czy ja rozpocząłem tę drogę, czy jej jeszcze nie zacząłem?  O co chodzi ze mną? Nade wszystko ta wizyta uświadamia człowiekowi, co jedynie będzie się liczyć w ostateczności. Absolut. I ku temu należy zdążać. Upierałem się więc przy tym, aby stawiać sobie wysokie cele, do których nie można dojść, używając drabiny, a wysiłki porównuję do akrobatyki, która wchodzi w grę wszędzie tam, gdzie idzie o to, żeby to, co niemożliwe, wyglądało na łatwe ćwiczenie.

Trochę to straszne doświadczenie…

No tak – śmiejąc się – ale z drugiej strony, to daje sygnał, o co w życiu, tak naprawdę warto zawalczyć. Że tylko te ostateczne rzeczy się będą liczyły.  Wszystko pozostałe przepadnie. Dzisiaj jest taka moda, jutro następna. Dzisiaj się robi HDR-y, jutro się desaturuje zdjęcia. To się robi ostro, to nieostro. Teraz jest iPhone, jutro będzie coś tam i-jakieś inne. To wszystko to moda. Tak długo, jak nie ma w tym treści i geniuszu to, to po prostu przeminie. I tu rodzi się pytanie. Skoro już tyle tych rzeczy ostatecznych powstało, to po co w ogóle fotografować? Skoro wszystko już zostało sfotografowane. W jakiej myśli znaleźć ratunek, aby nie położyć się w wannie z ciepłą wodą jak Diane Arbus i nie pociąć się żyletką.  

Czasami sam sobie zadaję to pytanie – czy jest jakiś argument, który by mnie przekonał do tego, aby wyjść i szukać tej rzeczy ostatecznej – tego Absolutu? To, co mnie fascynuje poza muzyką, fotografią, rodziną, wnuczką i psami – bo to są te kierunki, w które kieruję swoje emocje, mam jeszcze jedną pasję. Jest nią mózg. Fascynuje mnie on bardzo. Ostatnio czytam amerykańskiego neurobiologa, który w swej pracy pisze o umieraniu. Są trzy momenty, w których człowiek umiera. Jeden, w którym ciało odmawia posłuszeństwa. Serce przestaje bić, trzustka nie wydziela już rzeczy właściwych, ilość tlenu dostarczona do mózgu jest za mała, aby mieć świadomość. To jest pierwsza śmierć – fizyczna. Druga śmierć to moment, w którym ciało składane jest do większego lub mniejszego pudełka i gdzieś zakopywane, lub wstawiane jako urna na jakąś półkę. Jest jednak jeszcze trzeci etap śmierci, w którym w jakiejś przyszłości imię zmarłego jest wymawiane po raz ostatni. Znajomi, rodzina, ludzie, którzy kochali i szanowali zmarłego, po raz ostatni wymawiają jego imię. To trochę mnie przejęło i pomyślałem, czy czasem nie ma czwartego przypadku? Takiego, który świadczy o czymś odwrotnym do śmierci, o wskrzeszeniu. O przypadku, w którym ktoś, kiedyś w przyszłości, bierze zdjęcie wykonane  przez tego zmarłego i zaczyna mówić o tym zdjęciu. Nawet nie koniecznie wymieniając imię autora- tak jak Pan, oglądając czarno-białe zdjęcia, nie wiedział, kto je zrobił. Coś było w nich, że to dla Pana okazało się czymś istotnym, z tego, czy innego powodu.  Myślę o takim przypadku. Ktoś bierze w przyszłości fotografię i przeżywa pewną refleksję, patrząc na nią, a ona, ta fotografia koryguje na dłuższą chwilę jego postępowanie. Zmienia priorytety życiowe. Nie musi to być pandemia, która ukazuje nagle, jak wiele rzeczy, za którymi goniliśmy, nie ma żadnej wartości, podczas kiedy rzeczy wartościowe były przez nas ignorowane. To nie musi być drastyczny przypadek. To może być fotografia, którą bierze się do ręki w chwili spokojnej i przeżywa się ten rodzaj poruszenia, głębokiej refleksji, istotnej na tyle, aby na końcu bardzo zapragnąć i wskrzesić autora. Może to właśnie mogłoby być wystarczająco dobrym argumentem do tego, żeby dalej fotografować i szukać takiego zdjęcia, które kiedyś w przyszłości, tego rodzaju dobro będzie w stanie po sobie zostawić. 

To bardzo, bardzo mocna sentencja…

Bardzo Panu dziękuję za przemiłą rozmowę i za podzielenie się swymi przemyśleniami. 

Z Tomaszem Tomaszewskim rozmawiał Maciej Taichman

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski

Fotografia Tomasz Tomaszewski